Bo my tu mieszkamy
Imprezy masowe – nie, kluby nocne – nie, deskorolkarze – też nie. Mieszkańcy Śródmieścia starają się blokować rozwój życia w mieście i zarezerwować centrum Warszawy tylko dla siebie. Mają do tego prawo czy nie do końca?
Protesty przeciwko urządzaniu pokazów fontann na Podzamczu, bo po ich zakończeniu widzowie idą na Starówkę i robią tam tłum. Protesty przeciwko klubom na Mazowieckiej i Kredytowej bo ci, którzy z nich wychodzą robią tłum. Protesty przeciwko deskorolkarzom na pl. Grzybowskim, bo jeżdżą. Kiermasze i festyny też nie odpowiadają mieszkańcom „bo tu co chwilę się coś dzieje.” Nawet budowa nowych budynków w Śródmieściu spotyka się z krytyką, „bo zaraz tu będą przyjeżdżać tysiące ludzi.” Teraz „Cud nad Wisłą” i w ogóle bulwary nadwiślańskie też nie pasują, bo hałas. Za dużo ludzi, za głośno, za często, za dużo. I na końcu zawsze ten sam argument: „bo przecież my tu mieszkamy.”
Z tego zdania ma chyba wynikać szczególne, a może i wyłączne prawo do przestrzeni w centrum miasta.
Niedawno jeden z zaangażowanych społecznie mieszkańców Śródmieścia publicznie zadał pytanie „czy to musi być tak, że z całej Warszawy zjeżdżają się ludzie do Śródmieścia? Czy musi być tak, że tu co chwilę jest coś organizowane dla ludzi z całego miasta?” Otóż właśnie o to chodzi, że tak.
Dzielnica nie jak każda inna
Konieczność uszanowania praw mieszkańców jest oczywistością i nie warto tu się o niej rozpisywać, nie dlatego że jest zbyt mało ważna, ale właśnie dlatego, że – mimo twierdzeń mieszkańców o ich pomijaniu – jest dla wszystkich jasna i nadmieniana również przez tych, przeciwko którym występują mieszkańcy. Nie wspominając o tym, że sami mieszkańcy wystarczająco głośno i dobitnie się o nią dopominają. Troski o spokój mieszkańców w debacie publicznej nie brakuje.
Brakuje raczej świadomości, że centrum miasta nie jest zwykłym osiedlem mieszkaniowym, takim samym jak każde inne w mieście, tylko jest wyjątkowe. Bo jest centrum. Centrum tym się różni od wszystkich innych dzielnic, że pełni funkcje centralne, dla całego miasta, a nie tylko dla mieszkańców centrum.
Z faktu, że trzeba zapewnić mieszkańcom odpowiednie warunki życia nie wynika, że jakakolwiek inna aktywność niż typowa dla osiedla mieszkaniowego powinna być stąd rugowana. Zamieszkiwanie w centrum jest wielkim przywilejem, jakiego nie mają mieszkańcy innych dzielnic, ale łączy się też z niedogodnościami typowymi dla centrum, których znowu nie ma w dzielnicach peryferyjnych.To naturalne. Nie może być tak, że mieszkańcy Środmieścia zapewniają sobie wygodne życie kosztem wszystkich pozostałych mieszkańców. Ich prawo do zamieszkiwania w rozsądnych warunkach nie moze oznaczać, że jako jedyni w Warszawie są zwolnieni ze zgody na kompromisy. Po prostu jest coś za coś – mieszkasz w centrum to masz wszędzie blisko, ale nie masz ciszy w weekendowe wieczory.
Jedyne co powinno wynikać z zasady to konieczność kompromisu. I przykład ostatnich konsultacji w sprawie deskorolkarzy na pl. Grzybowskim pokazał, że takie kompromisy są do osiągnięcia.
Policzmy to dokładnie
Problem jednak polega na tym, że podczas gdy mieszkańcy śmiało formułują swoje zarzuty milcząca większość milczy. Stosunkowo nieliczne grupy i grupki mieszkańców są aktywne, ślą listy, wnioski i donosy, chodzą na wszelkie możliwe konsultacje, skutecznie zabiegają o zainteresowanie mediów i mają bardzo asertywny styl bycia. Dzięki temu robią wrażenie wszechobecnych i wszechmocnych. Tymczasem liczna i coraz liczniejsza grupa tych, którzy chcą aby Warszawa funkcjonowała tak, jak każde normalne, wielkie miasto najczęściej nie angażuje się w konsultacje, ani w ogóle w „społecznictwo.” Dotyczy to zarówno pojedynczych osób, jak i fundacji, stowarzyszeń, które przeciez istnieją i mają świetny dostęp do mediów, ale w tych sprawach nie korzystają z niego. Szkoda.
Problem zachwianych proporcji widać bardzo wyraźnie np. wtedy, gdy dwójka – trójka mieszkańców sama twierdzi, że bywalców klubów i spacerowiczów „są tu dosłownie tysiące,” a jednak uważa, że to jej interesy powinny być zabezpieczone, a nie tych tysięcy. Pora wreszcie aby w świadomości społecznej zafunkcjonował fakt, że „bywalcy” to już nie jest nieliczna i elitarna grupka, tylko ogromna rzesza ludzi. A można to zrobić tylko w ten sposób, że druga strona konfliktu przerwie milczenie i też zacznie zabierać głos w sprawach zwykłego życia w mieście. Ta niepisana zasada, że fundacje i stowarzyszenia zajmujące się kulturą w mieście, architekturą itd. nie zabierają głosu w tych sprawach „bo to jest domena mieszkańców” powinna wreszcie przestać obowiązywać.
Mieszkańcy vs. mieszkańcy
Przecież ci, którzy jeżdżą na deskorolkach, przychodzą do klubów i na pokazy na Podzamczu też są mieszkańcami Warszawy. Takimi samymi jak mieszkańcy bezpośredniego sąsiedztwa miejsc, o które toczy się bój. A przestrzeń publiczna jest przestrzenią publiczną, nie prywatną, więc należy do wszystkich mieszkańców. Dlatego na rozbrzmiewający wokół argument „bo my tu mieszkamy” odpowiadamy: my też.
Dodaj komentarz