Dlaczego nie będziemy głosowali na kandydatów ruchów miejskich
Przede wszystkim dlatego, że nie ma takiej potrzeby. Społeczeństwo obywatelskie to idea, która przybyła do Polski z USA. Zarówno tam, jak i u nas, stanowiła pomysł na zaradzenie alienacji elit politycznych, czyli stopniowemu odpływaniu polityków od społeczeństwa. Ktoś zostaje wybrany np. na radnego i od tej chwili zaczyna tracić kontakt z prawdziwym życiem, przestaje się zajmować, a nawet rozpoznawać prawdziwe problemy, którymi żyją mieszkańcy. Zaczyna żyć pyskówkami na sali obrad albo po prostu tym, co jest medialne. I w ten sposób demokracja się wypacza. To mechanizm, który powtarza się zawsze i wszędzie, nie tylko w Polsce.
Społeczeństwo obywatelskie to idea, która ma temu przynajmniej częściowo zaradzić. Chodzi o to, żeby nie cała władza spoczywała w rękach władz publicznych. Jeśli część uprawnień pozostanie w rękach zwykłych mieszkańców, to w jakimś stopniu zapobiegnie wypaczeniom. Stąd budżety obywatelskie, konsultacje społeczne, referenda, cedowanie zadań na NGOsy, prawna moc wniosków i skarg pisanych do urzędów oraz cały szereg instrumentów, które mają na powrót przyszywać oderwane od społeczeństwa organy władzy publicznej.
Nie cała władza w ręce rad
Ten system działa pod warunkiem, że obywatele z niego korzystają. Zwykli, pojedynczy mieszkańcy albo zorganizowani we wspólnoty mieszkaniowe, rady osiedli, czy stowarzyszenia. Muszą interesować się swoim wycinkiem miasta, albo swoją dziedziną życia, obserwować na bieżąco i z bliska, najlepiej przez okno albo na spacerze – w każdym razie na własne oczy. Muszą alarmować od razu, kiedy coś złego się dzieje, proponować rozwiązania, inicjować, samodzielnie wykonywać to, co można wykonać samodzielnie, domagać się od władz tego, czego nie da się zrobić bez ich udziału. I egzekwować. I kontrolować sposób wykonania. W razie potrzeby alarmować media, że coś zostało zrobione źle, za późno, albo w ogóle nie zostało wykonane. Najlepszą gwarancją, że nie ustaną, jest ich pasja oraz własny interes w tym, żeby mieć np. porządny park koło domu. W praktyce ma to sto razy większą moc sprawczą niż robota w urzędzie od ósmej do szesnastej.
Te dwa składniki – władza publiczna i społeczeństwo obywatelskie są jak dwie połówki jabłka – miasto działa jak należy dopiero wtedy, kiedy dobrze funkcjonują obie.
W Warszawie ta pierwsza połówka, czyli władza, ma się świetnie. Radnych są setki, a urzędników tysiące. Władza jest uzbrojona w gigantyczne pieniądze, biura, samochody, komputery, pieczątki i uprawnienia władcze. Druga połówka dopiero się rodzi, na razie jest wciąż nieliczna i mizerniutka. Mieszkańców nadal trzeba przekonywać, żeby interesowali się sprawami miasta i osiedla. Wielu, przede wszystkim starszych, wciąż nie rozumie, dlaczego mieliby się zajmować skwerami, ulicami, zielenią albo zabytkami i pytają z wrogą miną „a od czego są władze?”. W ostatnich latach – na szczęście – powstało wiele organizacji i inicjatyw obywatelskich, które dopiero kiełkują, a już mają parę sukcesów na koncie. Trzeba je rozwijać i chuchać na nie i dmuchać.
Nóż w plecy
I w tym momencie zjawiają się tzw. aktywiści. Twierdzą, że jedyna słuszna droga to ta prowadząca przez wybory prosto do gabinetów władzy. Tymczasem nie ma konieczności kandydowania do władz, żeby zrobić coś dla miasta, to po prostu nieprawda. W dodatku – i to chyba najgorsze – niektórzy aktywiści dezawuują, a nawet kpią z działalności pozarządowej, jako zajmowaniem się drobiazgami. Przekonują, że nie ma sensu działalność społeczna, bo sprawy miasta powinny być domeną władz. Zupełnie jak za komuny. Twierdzą, że ich wybór to „naturalny kolejny krok działalności” albo „dowód dojrzałości”.
Bzdury. Rozwalacie społeczeństwo obywatelskie, koledzy. To co robicie, to wbijanie noża w plecy rodzącej się aktywności społecznej. Robicie to albo z niezrozumienia, czym jest nowoczesna demokracja, albo dla zaspokojenia własnych ambicji. Albo po prostu dla diet radnych.
Żeby było jasne: każdy obywatel ma oczywiste prawo startowania w wyborach do rad i na prezydenta. Tylko, że jak się jest politykiem (a każdy kto ubiega się o mandat w organach władzy publicznej z definicji jest politykiem), to automatycznie przestaje się być działaczem obywatelskim. Tak samo, jak nie można być jednocześnie politykiem i dziennikarzem, albo politykiem i sędzią. Jeżeli działacz kandyduje w wyborach, to nie wiemy, czy to co mówi wynika z tego, że tak rzeczywiście jest, czy też nagina, ubarwia albo kłamie, żeby wygrać wybory. Jeśli działacz zostanie politykiem, to kto będzie pilnował polityków? Sam na siebie napisze skargę do urzędu? A może zawiadomienie do prokuratury? Pójdzie do mediów i będzie piętnował swoją własną bezczynność? Wolne żarty.
Rozwalanie społeczeństwa obywatelskiego odbywa się w Warszawie pod hasłem umacniania społeczeństwa obywatelskiego. To jest albo brak zrozumienia, na czym polega społeczeństwo obywatelskie, albo obłuda. Bo część działaczy to żadni działacze miejscy – nigdy niczego nie zrobili dla miasta, są nikomu nie znani, a już najmniej mieszkańcom. Jeżeli chcą naprawdę służyć miastu, to niech się zajmą sprawami mniej efektownymi i nie dającymi diet i popularności medialnej. Czyli pracą u podstaw: skwerem, parkiem, zabytkiem, placem, ulicą, neonem – czymkolwiek, co miastu służy. Bo twierdzenie, że miastu służy sam fakt, iż kandydują – to megalomania, a czasami również obłuda.
Marcin Wojciechowski
Grupa M20
Dodaj komentarz