Klapa w Tallinnie. A miało być tak pięknie…
Bilety drożeją? Znieśmy bilety! Nie brakuje propozycji likwidacji opłat za bilety komunikacji w Warszawie. Dał nam przykład Tallinn, jak to robić mamy. No właśnie. Dał?
Rewolucja biletowa w Tallinnie trwa od początku 2013 roku. Zdaniem wielu stolica Estonii stała się wzorem dla Warszawy. Jest to pierwsza stolica w Europie, która zniosła opłaty komunikacyjne. Oferta darmowych przejazdów objęła wszystkich 430 tys. tallińczyków.
W założeniach zniesienie opłat ma przynieść same korzyści: tallińczycy przesiądą się do tramwajów i autobusów, zostawiając w domach samochody. Znikną korki, zatrucie powietrza, zużycie paliwa. Wzrośnie więc jakość życia, bo podróżowanie po mieście stanie się tańsze, ulice będą mniej hałaśliwe, a powietrze czystsze. I paradoksalnie do kasy miasta wcale nie wpłynie mniej pieniędzy. Dlaczego? Otóż bezpłatna komunikacja zachęci nowych podatników do meldowania się w Tallinie, zaś firmy do przenoszenia swych siedzib do stolicy. Nowi podatnicy przyniosą przychód równoważący brak wpływów ze sprzedaży biletów. Tyle założenia. A jak wygląda praktyka?
Cuda jednak się nie zdarzają
Bezpłatna komunikacja w Tallinie działa od ponad roku. Królewski Instytut Technologiczny Szwecji zbadał wzrost liczby pasażerów komunikacji miejskiej po zniesieniu opłat. Efekty są gorzej niż mizerne. Tallińczycy wcale nie rzucili się do jeżdżenia tramwajami i autobusami. Ruch samochodowy wcale nie zmalał, a liczba pasażerów komunikacji miejskiej wzrosła zaledwie o 1,2%. Prognozy badaczy Instytutu też nie są łaskawe. Przewidują, że większego wzrostu liczby pasażerów Tallinn nie doczeka się nigdy. Cele nie zostały więc osiągnięte.
Co z tą kasą misiu?
Raport Królewskiego Instytutu niestety nie mówi nic o faktycznych kosztach tallińskiej rewolucji. Władze stolicy Estonii twierdzą, że zakładany wzrost dopłat do komunikacji został zrównoważony przez napływ nowych podatników. Oszacowano je jednak na bardzo niskim poziomie – zaledwie 12 mln euro rocznie. A to jest ułamek kwoty, którą musiałaby dopłacić Warszawa, gdyby władze zdecydowały się znieść opłaty za bilety. W 2014 roku przychody ze sprzedaży warszawskich biletów mają wynieść ok. 180 mln euro – piętnastokrotnie więcej niż w Tallinnie.
A kto za to zapłaci?
Zniesienie opłat za przejazdy komunikacją miejską w Warszawie przyniosłoby straty, które udałoby się odrobić dopiero wtedy, gdyby w Warszawie zarejestrowało się ponad 250 tys. nowych podatników. A to i tak przy odważnym założeniu, że każdy nich przyniesie Warszawie grubo ponad 3 tys. podatkowego przychodu. Bez nowych podatników, na dopłaty do komunikacji trzeba byłoby znaleźć środki gdzie indziej. Konieczność wyczarowania blisko 800 mln zł rocznego dofinansowania oznaczałoby de facto katastrofę budżetów kultury, edukacji, służby zdrowia, inwestycji, bo to one musiałby udźwignąć ciężar pokrycia kosztów transportu. Najpewniej nie obyłoby się też bez zwiększenia długu publicznego. A jak pokazuje przykład płynący z Estonii, nie dawałoby to najmniejszej gwarancji, że osiągnięto by chociaż jeden cel transportowej rewolucji.
Czy wyniki tallińskiego eksperymentu otrzeźwią warszawskich rewolucjonistów domagających się zniesienia opłat za komunikację i powołujących się na przykład płynący ze stolicy Estonii? Pewnie nie, w końcu najważniejsze są nie fakty i liczby, ale piękna idea i rewolucyjny zapał.
Witold Weszczak
Marcin Wojciechowski
Dodaj komentarz