Słoik – to brzmi dumnie?
Przyjeżdżają z całej Polski na studia, do pracy, mieszkają lata całe, a mimo to samochód rejestrują u siebie, na prowincji. Nie mówiąc o podatkach – w Warszawie nie zostawiają ani grosza, wszystko płacą w tych swoich Radomiach, Dzierżoniowach i innych Pcimiach. A jak ich spytać co będą robić w Święta to odpowiadają „jadę do domu.” Na weekend też: „do domu”, a w niedzielę po południu w Jankach korek w stronę Wawy – prowincja wraca. I już z daleka słychać jak im słoiki w bagażnikach brzęczą. To wałówka od starych na cały tydzień.
Tak wygląda stereotyp przybyszów z całej Polski zamieszkujących Warszawę widziany oczami tych, którzy w Warszawie się urodzili. I stąd ich nowa nazwa: „słoiki.” Szydercza? W zamierzeniu na pewno. Ale oto ledwie się pojawiła od razu staje się powodem do chwały.
Filozofia słoicka
Jest jedna rzecz, która zawsze najbardziej żenowała warszawiaków. Ręce opadały, kiedy opinię na temat Warszawy wygłaszali właśnie ci zasiedziali przyjezdni. Jaśniepańska minka i stwierdzenia w stylu „no wiesz, ta Warszawa to nic specjalnego”. Albo „mnie to ta Warszawa nigdy się nie podobała. Straszna.” A po oczach widać, że tak naprawdę chłoną „tę Warszawę”, bo od zawsze postrzegali ją jako szczyt życiowego powodzenia i teraz, kiedy wreszcie na ten szczyt się wspięli to czują się jakby Boga za nogi złapali.
Taka filozofia słoicka, to wynajdywanie prawdziwych lub urojonych wad w Warszawie i robienie ze swojego pochodzenia rzekomej przewagi, to typ reakcji na te odczucia. „Nie chcą mnie” albo „nie nadaję się do tego miasta, gubię się tu,” więc „pokażę im, że wcale mi na tym nie zależy, bo nie ma na czym”. To po prostu próba odwrócenia kota ogonem, przekucia słabości w mocna stronę. Ale nie dość, że na kilometr pachniała fałszem, to w dodatku antagonizowała miejscowych. No i – na zasadzie samosprawdzającej się przepowiedni – faktycznie odsuwała przyjezdnych od Warszawy. Pielęgnowanie w sobie niechęci do miejsca, w którym się mieszka uderzało w nich rykoszetem – sami się alienowali.
Już nie dystans
Tak było kiedyś. Ale teraz postękiwania i narzekania na Warszawę zaczynają odchodzić do lamusa. Miasto się rozwija, jest coraz bardziej atrakcyjne, staje się coraz fajniejszym miejscem do życia. Nic dziwnego, że zasiedziali przyjezdni czują się tu coraz lepiej i że zanika widoczny dawniej dystans, poczucie wyobcowania, które jeszcze kilka lat temu pielęgnowali w sobie. Zamiast niego pojawia się chęć identyfikacji.
Świeże pojęcie „słoiki,” zostało ukute po to, by ironicznie podsumować brak związku z Warszawą i niechęć do przecięcia pępowiny łączącej przyjezdnych z miejscem pochodzenia. Lecz nagle zostało podchwycone przez tych, których miało urazić. Nieoczekiwanie słoiki przyjęły je jak swoje.
W modnym lokalu „państwomiasto” można kupić t-shirty z napisem „jestem słoikiem”. Ten sam lokal wystartował w konkursie na nowy neon warszawski, który ma się stać symbolem Stolicy. Kapitalny i w Warszawie czytelny pomysł neonu przedstawiający po prostu liczby +48 22 w finale przegrał z konkurencyjną propozycja wyobrażającą… słoiki. Oznacza to coś więcej niż tylko wybór takiej, a nie innej grafiki. Przecież to jest konkurs na symbol Warszawy, ten neon ma być tak warszawski jak tylko się da. A tu słoiki? To jest przełom.
Słoiki zyskują pieczęć warszawskości. Już chcą być warszawiakami, a warszawiacy chyba zaakceptowali przyjezdnych, bo skoro neon ze słoikami to czytelny dla tak wielu osób przekaz i do tego kojarzący się z Warszawą.
Jak w Ameryce
Dzisiaj Stany Zjednoczone są dla całego świata symbolem społeczeństwa wielokulturowego, narodem w którym każdy pochodzi skądinąd. A przecież nie zawsze tak było. Pierwsze dziesięciolecia USA to odgórnie strzeżony kult WASPów, obwarowany nawet legislacyjnie zakazem osiedlania nie-waspów w Ameryce. Nieprzyjmowanie przyjezdnych było w USA wręcz doktryną, chodziło o utrzymanie jednorodności społeczeństwa, która kojarzyła się z elitarnością. Nie-bali, nie-protestanci i nie-anglosasi nie mogli zostać Amerykanami. Masowa imigracja to dopiero końcówka XIX wieku, odbyła się pod wpływem konieczności i zmieniła amerykańskie społeczeństwo. XX wiek to już zupełnie inna definicja amerykańskości.
Może zatem mamy w Warszawie zmianę definicji warszawskości? Na pewno na naszych oczach słoiki warszawieją. Najciekawsze w tym zjawisku jest to, że nikt go nie zadekretował, nie wymuszał ani nie promował. Ta spontaniczność może rodzić pewne oczekiwania. Jeżeli to nie jest jednorazowe wydarzenie tylko proces, i jeżeli ten proces rozleje się na cały kraj, to może kiedyś, jeszcze za naszego życia, okaże się, że można też być Polakiem nie będąc katolikiem, albo nawet nie będąc heteroseksulanym lub białym?
Dodaj komentarz