Witacz a sprawa partycypacji
Urząd miasta pokazał nowy projekt „witacza” czyli tablicy z nazwą miasta ustawionej przy drodze, na wjeździe do Warszawy. Zostawiamy na boku sprawę estetyki nowego witacza. Niech każdy sam oceni czy mu się podoba. Nas bardziej zainteresowało, że kolejny raz władza sama podjęła decyzję bez pytania się mieszkańców i kolejny raz mieszkańcy psioczą.
Nikt myślący zdroworozsądkowo nie mówi, żeby z mieszkańcami ustalać skład masy asfaltowej albo inne specjalistyczne zagadnienia. Ale wygląd witacza, nazwa stacji metra albo mostu, lub kolor na jaki ma być pomalowany most to typowe sprawy, co do których można i warto zapytać mieszkańców. To świetna okazja żeby się przekonali, że mogą współdecydować o sprawach miasta, żeby poczuli, że to miasto należy do nich i są za nie współodpowiedzialni. Wszystkie te przykłady to zmarnowane okazje – władza nie tylko nie dopuściła mieszkańców do głosu, ale i olała ich głosy wtedy, kiedy chcieli mieć coś do powiedzenia.
Jest prosta zależność pomiędzy psimi pamiątkami na trawnikach, obrzydliwymi budami rozsianymi po całym mieście, reklamowymi plandekami wiszącymi na płotach, a poczuciem wyobcowania z miasta, poczuciem że „to nie moje” więc wszystko mi jedno jak ta okolica będzie wyglądać. Warszawa jest miastem, które z przyczyn historycznych w większości zamieszkują przyjezdni, nie czujący żadnego związku z miejscem, w którym przyszło im mieszkać. Ta obojętność często jest przekazywana z pokolenia na pokolenie – jeśli młodsi widzą, że rodzicom nie zależy na tym, co się wokół dzieje, to sami tym bardziej mają w nosie jak wygląda ich osiedle, dzielnica i miasto. I to widać w przestrzeni publicznej.
Jeśli chcemy, żeby ludzie przestali wywieszać szmaty reklamowe gdzie popadnie, albo żeby nie bazgrali pseudo graffiti to trzeba się chwytać każdej okazji, żeby ich zainteresować sprawami miasta i żeby im udowodnić, że naprawdę mają wpływ na otoczenie. Czy jest lepsza możliwość niż partycypacja? Chyba nie.
Dodaj komentarz